Przejdź do głównej zawartości
Ilustracja chłopca upadającego na matę, obok stoi wózek inwalidzki.
Czas czytania: 3 min

Jak pokochałem upadki na matę

Szczepan Rybiński

Podopieczny Fundacji Avalon

Czujesz jakieś różnice? Coś się zmieniło? Takie pytania zadał mi kiedyś mąż mojej siostry. Rozmawialiśmy o postępach w rehabilitacji. Jeśli mam być szczery, to nie wiedziałem, co odpowiedzieć. A jeśli mam być NAPRAWDĘ szczery, to nie czułem, żeby coś się zmieniło. Pozwólcie, że wyjaśnię, zanim ktoś stwierdzi, że obniżam morale. Dla mnie rehabilitacja to bardziej ewolucja niż rewolucja: wydeptywanie sobie optymalnej ścieżki drobnymi krokami, których być może nie jestem świadomy. Kiedy zaczynałem rehabilitację w Fundacji Avalon i pierwszy raz usłyszałem od fizjoterapeutów, że robię postępy, nie wiedziałem, jak zareagować. Zmiany wydawały mi się drobne i przez to nieistotne. Po ponad dekadzie ćwiczeń nauczyłem się, że sukces w terapii czy rehabilitacji przyjmuje się w małych dawkach, a na efekty trzeba cierpliwie poczekać. Jednak to, że zmiana na plus to suma małych kroków nie znaczy, że w trakcie spaceru nie zdarzają się spektakularne skoki… które czasem kończą się kontrolowanym upadkiem, lekcją, z której mogę wyciągnąć wnioski.

Lekcja 1: „Rehabilitacja nie boli”.

Takie słowa usłyszałem na pierwszych zajęciach w Fundacji. Przyznam, że byłem w lekkim szoku. Kiedy zacząłem regularne ćwiczenia miałem może 25 lat. Oczywiście wcześniej ćwiczyłem pod okiem fizjoterapeuty… jako pięcio- czy sześciolatek. Ośrodek rehabilitacyjny był połączony z zajęciami w przedszkolu. Codziennie po lekcjach przychodził czas na bezpośredni kontakt z materacem. Dziś mam wrażenie, że nikt nie miał ochoty na te zajęcia: ani ja, ani nikt z mojej grupy. Nawet fizjoterapeuci pracowali tam chyba za karę.

Rehabilitanci siłowali się z małymi pacjentami, byle tylko wyegzekwować swój cel. Kiedy fizjoterapeutka chwytała moją stopę i potrząsała nią jak dzwonkiem lokaja, raczej nie przejmowała się moją kwaśną miną. Bo przecież chodziło o rozluźnienie mięśni [SIC!]. Jestem świadomy, że to perspektywa dziecka. Na tym etapie życia nawet ukąszenie komara urasta do rozmiarów dramatu. Jednak nie da się ukryć, że od tego czasu wiele się zmieniło w podejściu do pacjenta.

Dlatego kiedy trafiłem do Fundacji Avalon, musiałem najpierw przyzwyczaić się do myśli, że ćwiczenia to współpraca między rehabilitantem i pacjentem, a nie mechaniczne żonglowanie mięsem armatnim. Pewnie, że ćwiczenia są trudne, nieprzyjemne, ale nie powinny być bolesne. Mam prawo powiedzieć, że jestem zmęczony, albo jeszcze niegotowy na pewne ćwiczenia. Dobrze wiedzieć, że pracuję ze specjalistami, którzy rozumieją różnicę między stawianiem wymagań a podejściem „na siłę”. Jednak najważniejszą lekcją, jaką wyciągnąłem z tak prowadzanych zajęć, jest świadomość tego, że mam wybór. Nawet dziś po (pewnie) dekadzie rehabilitacji – zaskakuje mnie pytanie: co chcesz dziś robić? Słusznie się domyślacie: odpowiedź: nie — odpada. A to, że wykonujemy ćwiczenie, które zaproponowałem, nie oznacza, że będzie łatwo.

Lekcja 154: “Ćwiczenia mogą dawać frajdę”

Wiele, wiele zajęć później nauczyłem się, że rehabilitacja nie musi się kojarzyć z cierpieniem. Powinna się kojarzyć z wysiłkiem, satysfakcją, a może nawet zabawą. Przykład?

Może pochodzimy? – zaproponował fizjoterapeuta. Nie byłem zachwycony tym pomysłem. Przerabiałem już chodzenie z kijkami i balkonikiem, fajnie by było spróbować czegoś innego. I właśnie to dostałem.

Tym razem chodziłem bez żadnego dodatkowego punktu podparcia. Niezdarnie, jak przerośnięty bobas, który właśnie stawia pierwsze kroki. Możliwe, że wyglądało to dziwnie, ale kogo to obchodzi. Ryzyko utraty równowagi podnosiło poziom adrenaliny na tyle, że nie tylko dreptanie sprawiało mi masę radochy. Nauczyłem się, że upadek można kontrolować, a nawet mu zapobiec. Oczywiście cały czas był przy mnie fizjoterapeuta.  

Jasne, że kosztowało to masę wysiłku. Po godzinie byłem już ugotowany. Nie raz musiałem przytulić materac z obawy przed upadkiem. Przynajmniej teraz, kiedy ktoś zapyta, czy zauważyłem u siebie postępy, będę miał historię do opowiedzenia.   

Szczepan Rybiński – absolwent Polonistyki na UW. 

Ze studiów, prócz tytułu licencjata, wyniósł słabość do książek i filmów. W mocno subiektywnych tekstach pisze też o swoich doświadczeniach związanych z MPD. Ciągle pracuje nad lepszą interpunkcją :). Od blisko 10 lat jest podopiecznym Fundacji Avalon. 

Powiązane artykuły