Przejdź do głównej zawartości
rysunek mężczyzny, który przykłada lupę do oka
Czas czytania: 4 min

Ze szpitalnej poczekalni na salę operacyjną i z powrotem

Szczepan Rybiński

Podopieczny Fundacji Avalon

W kolejce do lekarza wszyscy są równi. Jeśli pod drzwiami gabinetu obowiązuje zasada: kto pierwszy, ten lepszy, można negocjować z innymi pacjentami i wejść szybciej. Jednak kiedy lekarz wyczytuje z listy, nie ma taryfy ulgowej. Trzeba czekać. To wtedy zawiązują się chwilowe sojusze. Echa szeptanych rozmów roznoszą się po całym korytarzu. Tak dorośli zabijają nudę, choć z przyzwoitości nikt się do tego nie przyzna. Do siedmiolatka, który też czeka, nie trafia logika kolejki. Kręci się. Wierci na kolanach rodziców, na których zawsze jest za mało miejsca. Może ma szczęście i mama pozwala mu wyciągnąć zabawkę kupioną jeszcze przed wejściem do szpitala. Jeśli nie – czeka.

Czasem wspólnie z ojcem chodzą po korytarzu i szukają czegoś, czego chłopak nie potrafi jeszcze nazwać: automat ze słodyczami albo drzwi, które nie potrzebują klamki. Wystarczy pociągnąć za linkę wiszącą pod sufitem. Linek jest tyle, ile drzwi. Chłopak chce sprawdzić, czy wszystkie działają tak samo, ale wie, że może wybrać jedną. Ręce chłopca nie sięgają celu, więc ojciec bierze go na ręce i pozwała przetestować mechanizm. Siedmiolatek szarpie za linkę i drzwi rzeczywiście się otwierają. Obietnica chwilowego zachwytu została spełniona. Można wracać na miejsce i czekać.

Czy He-Man lubiłby szpitalne jedzenie?

To moje pierwsze wyraźne wspomnienie z Centrum Zdrowia Dziecka. To tam poznałem fenomen fotokomórki. Dziś brzmi to zabawnie, ale w latach 90. robiło wrażenie. Inne szczegóły, jakie pamiętam z tego czasu, nie układają mi się w spójną narrację. Opieram się więc bardziej na swoich odczuciach niż faktach. Wyszedłby z tego kiepsko zmontowany film. Pobyt w Międzylesiu działał bardziej na moje zmysły, bo inne rzeczy jakie zapamiętałem, to wygodne łóżka i okropne jedzenie.

Ziemniaki i ubite na papkę jabłka nie wyglądały dobrze na jednym talerzu, nie wspominając o smaku. Nikt z nas nie chciał tego jeść. Na sali zazwyczaj miałem jednego współlokatora. Może dwóch? Imion większości z nich już nie pamiętam. Tak samo jak naszych rozmów. Jednak jestem pewny, że nie rozmawialiśmy o swoich niepełnosprawnościach. Nawet kiedy zaglądał do nas kolega, który cały czas machał głową z prawej na lewą – nie pytaliśmy, z czego to wynika.

Były za to wyścigi i kolizje na wózkach. Takie rugby dla wózkersów tylko bez piłki. Sala telewizyjna świetnie się do tego nadawała, bo było tam najwięcej miejsca. Na tyle dużo, że mogliśmy się tam przenieść, leżąc w łóżkach, kiedy byliśmy po operacjach – jeszcze podpięci pod kroplówki. Oczywiście przy transporcie ktoś musiał pomóc. W takiej pozycji oglądałem chyba Hi-Manai Kevina samego w domu.

Pająków i igieł nie trzeba się bać

Rodzice też mieli swoje sposoby na zabicie czasu. Pamiętam, że mamy uczyły się wzajemnie, jak z rurek od kroplówek sklecić coś na kształt dziwnego pająka. Jeden z takich okazów jest gdzieś jeszcze w moim domu.

Kiedy teraz o tym myślę, mam wrażenie, że szpitalną społeczność można było podzielić na dwa obozy. Jeden to lekarze i dzieci. Drugi – rodzice. Wiem, że może brzmi to krzywdząco, ale jeśli ten tekst czytają mamy i ojcowie, proszę, nie traktujcie tego personalnie.

Pielęgniarkę łączy z pacjentem to, że oboje biorą czynny udział w procesie leczenia. Obca osoba w zielonym fartuchu, która robi Wam zastrzyk, po wbiciu igły nie jest już dla Was anonimowa. Rozpoznajecie ją potem na korytarzu i w trakcie kolejnych wizyt. Pyta, jak się czujecie, co jedliście itp.

Dla rodzica to musi być trudne: móc tylko obserwować i przyjmować informacje od specjalisty. Wtedy byłem tak skupiony na swoich doświadczeniach, że nie myślałem o tym w ten sposób. Choć wydaje mi się, że to dobrze. Dla dziecka zastanawianie się nad takimi abstrakcjami byłoby zbyt dużym obciążeniem.

Na salę operacyjną prosto od fryzjera

W Centrum przeszedłem dwie albo trzy operacje. Najwyraźniej pamiętam mierzenie ciśnienia śródczaszkowego. Nie jestem pewny, czy to właściwa nazwa. Może to było coś innego. Na pewno dobrze zapamiętałem te trzy słowa. Nie jestem lekarzem, więc nie wyjaśnię, na czym to polega. Jestem pewny, że przed wejściem na salę operacyjną trzeba ogolić głowę. Strzyżenie wykonywał ktoś z personelu. Miałem dwie opcje: tracę tylko część włosów albo obcinają mnie na „zero”. Nie wiem czemu, ale wybrałem pierwszą możliwość. Dziś byłbym za opcją na łyso.

Po zastrzyku z narkozą zapadła ciemność i obudziłem się już wśród innych pacjentów. Chyba było ich dwóch, mieli za sobą ten sam zabieg co ja. Jeden z nich musiał wybrać kompletne strzyżenie, bo całą głowę, poza twarzą, pokrywały bandaże. Przez dwa czy trzy dni po operacji nie opuszczał mnie ból głowy, porównywalny z najgorszym kacem. Do tego wymioty. Choć dla Waszego dobra, szczegółowy opis lepiej zostawię dla siebie. Zdaję mi się, że przez te kilka dni nie mogłem nic jeść. Wiadomo: po narkozie nie można. Organizm jeszcze nie wybudził się na dobre, więc nie protestowałem i czekałem.

Na czekaniu się zaczęło, na czekaniu skończyło. Choć do Centrum Zdrowia Dziecka jeździłem jeszcze kilka razy, ucząc się cierpliwości pod drzwiami gabinetu. Może w ramach wizyt kontrolnych. Nie jestem pewny. A nietypową fryzurę, jaka została mi po operacji, przez jakiś czas chowałem pod czapką, póki włosy nie odrosły.

Powiązane artykuły